I przyszedł czas na królewski dystans – 39. Maraton Warszawski. W tym roku planowałem tylko jeden taki start, ale spodobało się na tyle, że w głowie zaświtała myśl o Koronie Polskich Maratonów. Przygotowując się do tego startu założyłem zaproponowany przez organizatora czas 3:45:30, czyli 2,09x czasu z marcowego półmaratonu. Cel celem, plan planem, ale rzeczywistość też zagrała rolę w tym przedstawieniu. A raczej pogoda. Jadąc do Warszawy wszyscy zastanawiali się jaka będzie pogoda, bo żadne prognozy się nie sprawdzały. Na pewno nikt nie chciał ulewnego deszczu, jaki mieliśmy w Krakowie przez cały tydzień. Warszawa przywitała nas jednak całkiem niezłą pogodą.
Żeby dojść do stanowisk, gdzie można było je odebrać, trzeba było przejść przez Expo. Jednak nie tu tkwił problem, ale w przestrzeni. Bardziej przypominało to, za przeproszeniem, wiejski bazar, gdzie momentami ciężko było się przecisnąć, a jak ktoś się zatrzymał żeby coś obejrzeć, to wpadały w niego osoby idące po pakiety. Natomiast samo wydawanie pakietów – ekspresowe. Wydawany był on w dużym plastikowym worku, takim jak na półmaratonie, który służył jednocześnie, jako worek na depozyt. Pakiet można powiedzieć bogaty. Koszulka, techniczna bądź bawełniana (lub obie) była jedynie opcją dodatkowo płatną. Niektórzy z tej opcji w tym roku nie skorzystali ze względu na jej kolor. Dziwną rzeczą dla mnie był jednak chip wplatany do sznurówek zamiast w numerze startowym. Jednak teraz można było się spokojnie przygotować do startu. Przed biegiem depozyt można było zostawić w jednym ze 125 samochodów, które zawiozły go na metę oddaloną o 3km.
Bieg
42 pacemakerów w 18 strefach czasowych miała umożliwić każdemu pokonanie maratonu w wymarzonym czasie. Przed startem zdecydowałem się na strefę 3:50 i szukanie szansy na lepszy czas w zależności od warunków. Prognozy na ten dzień zapowiadały deszcz i temp. w okolicach 17 stopni, warunki były więc całkiem dobre, ale niepokoiła mnie wizja ciągłych opadów przez prawie 4h. W rzeczywistości deszcz padał od rana przed startem i co najwyżej pierwszą godzinę, cały czas jednak słabnąc. Trasa była szeroka i szybka, podobnie jak marcowego półmaratonu. Strefy odświeżania ulokowane co 2,5km, szczególnie w drugiej części trasy okazały się nieocenione. Energii dodawali również kibice ustawieni wzdłuż całej trasy. Podczas tego maratonu po raz pierwszy spotkałem się z „tunelem tlenowym/ozonowym”, który rzeczywiście dodał sił na przebiegnięcie ostatniego kilometra do mety. Ta z kolei zlokalizowana na Wybrzeżu Gdańskim umożliwiła rozładowanie ewentualnego tłoku. Medale dostaliśmy daleko za metą, dzięki czemu każdy mógł odrobinę odpocząć, ochłonąć, uzupełnić płyny. Na koniec jednak trzeba było zdjąć chip z buta, co dla niektórych było nie lada wyzwaniem. W strefie mety usytuowanej na terenie Multimedialnego parku fontann można było zjeść, napić się, były również prysznice i klasycznie masaże, czyli wszystko co trzeba, żeby odświeżyć się zaraz po biegu.
Ocena
Podsumowując całą imprezę bez wahania powiem, że to był jeden z najlepiej zorganizowanych biegów, w jakich brałem udział. 3:44:07, 1484 m-ce open, 603. w kategorii wiekowej to nowa życiówka i wynik o ponad minutę lepszy od tego na jaki się przygotowywałem, więc plan został zrealizowany w ponad 100%. Co do samego biegu to małe minusy za expo i zwrotne chipy po zestawieniu z depozytem, strefami odświeżania na trasie i rozwiązaniem mety i wszystkiego co było za nią nie są istotne. W związku z tym polecam 39. Maraton Warszawski zarówno na debiut, jak i w celu ustanowienia nowej życiówki, bo warunki ku temu rzeczywiście są. Teraz czas odpocząć od wyjazdów i powalczyć na własnym terenie – już w niedzielę 11. Bieg Trzech Kopców, który będzie z kolei trzecim moim startem w tych zawodach.